NOWE POSTY | NOWE TEMATY | POPULARNE | STAT | RSS | KONTAKT | REJESTRACJA | Login: Hasło: rss dla

HOME » POGADUCHY KRÓTKOFALOWCÓW » O NIEMCACH, KTÓRZY PO UPADKU FESTUNG BRESLAU POSTANOWILI TU ZOSTAĆ.

Przejdz do dołu stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

O Niemcach, którzy po upadku Festung Breslau postanowili tu zostać.

Zasrali górale z nizin, cały Śląsk, cały Śląsk
  
Johann_z_miasta_Glogau
04.10.2018 06:13:33
Grupa: Użytkownik

Posty: 21 #2591336
Od: 2018-10-1
O Niemcach, którzy po upadku Festung Breslau postanowili tu zostać.


Kiedy niemiecki urzędnik przyszedł z nakazem opuszczenia Festung Breslau w ciągu godziny, Werner Topp wzniósł toast: ?Żeby dom ocalał i żebyśmy do niego wrócili?. I po upadku twierdzy wrócili na Muchobór. Choć nieraz potem gorzko tego żałowali

Przemysław Witkowski: Jest pani jedną z nielicznych osób w mieście, która może powiedzieć, że jej rodzina mieszka we Wrocławiu od przedwojnia.

Dr Izolda Topp: To prawda. Moja babcia Melida Kierst wraz z matką i braćmi przeniosła się z Łodzi do Wrocławia w latach 30. ubiegłego wieku. Szukali lepszej przyszłości, nowych perspektyw, ciekawszych niż te, które po I wojnie światowej rysowały się przed drobnymi niemieckimi fabrykantami w polskiej Łodzi. Wybrali Breslau. Jednak rodzinna historia, o którą pan pyta, dla mnie samej jest rodzajem białej plamy. Wiele w niej niedopowiedzeń i pustych miejsc. Przyczyniła się do tego wojna, a przede wszystkim niełatwa decyzja moich dziadków o pozostaniu po wojnie w polskim Wrocławiu.

Ta decyzja miała bowiem swoją cenę - o niemieckiej przeszłości po prostu się nie mówiło. Kiedy po śmierci babci odziedziczyłam zbiór rodzinnych fotografii, nie wiedziałam, kto na nich jest. Rzadko też wspominano przedwojenne miasto. Pamiętam, że spytałam kiedyś, jaki był Wrocław przed wojną, a babcia odparła, że to było duże, pełne życia, europejskie miasto. Ale co to znaczyło w rodzinie od pokoleń funkcjonującej na pograniczu narodowych państw i religii? Obchodzącej święta katolickie, prawosławne i protestanckie, w której chłopcy dziedziczyli wiarę po ojcu, a dziewczynki po matce? Nie wiem. Ale może dlatego nigdy nie czułam się częścią mniejszości niemieckiej i nie mam potrzeby, by w kategoriach narodowych określać swoją tożsamość.

Czym zajmowała się pani rodzina w Łodzi?

- Współtworzyła tamtejszy przemysł włókienniczy i dorobiła się niewielkiej fabryczki w centrum miasta. Ich małżeństwa i kariery zawodowe przebiegały wzdłuż linii kolejowej Łódź - Warszawa - Grodno, w dawnym zaborze rosyjskim. Koniec I wojny światowej, nowe granice i kryzys na rynku włókienniczym to główne przyczyny tego, że rodzina przeniosła się do Wrocławia.

Byli zamożni?

- Babcia miała sklep z lampami, w który zainwestowała odziedziczone po ojcu pieniądze, pochodzące ze sprzedaży fabryczki i domu w Łodzi. W tym sklepie zatrudniła młodszego od niej o 11 lat subiekta. Pobrali się w 1935 roku, choć dzieliły ich pochodzenie, wiek, wyznanie i status majątkowy. To historia trochę jak z "Lalki" Prusa, a w każdym razie w tamtych czasach bez wątpienia był to mezalians. Mój Dziadek, Werner Topp, przyjechał do Wrocławia z rodzicami ze Śląska, z Prudnika. Ślub młodej pary odbył się w kościele katolickim na Ołtaszynie. Babcia była protestantką, więc ich córka Inga, "dziedziczyła" wyznanie po niej, a jej chrzest miał miejsce w ewangelickim kościele św. Pawła. Mój tato, o rok starszy od siostry, został ochrzczony w katolickim kościele pod wezwaniem św. Mikołaja. Oba kościoły dziś już nie istnieją, podobnie jak ogromna część przedwojennego Wrocławia.

Dlaczego pani bliscy wybrali do życia właśnie Breslau?

- Wrocław miał wtedy opinię prężnego, intensywnie się rozwijającego miasta. Takiego, w którym można zrobić karierę, które przyciąga młodych. Bracia mojej babci trafili tu podczas I wojny i uznali, że to miasto idealne, by w nim zamieszkać i robić interesy.

Babci też musiał się całkiem dobrze rozwijać ów sklep z lampami, przy którym ma mieszkanie, bo kupiła jeszcze niewielki dom na Muchoborze Małym. Dziadkowie traktowali go jak domek na wsi. Powodziło im się nieźle.

Pani dziadek był w Wehrmachcie?

- Niedługo, ale był. Mam jego zdjęcie w mundurze. Dziadek siedzi na torach, z menażką w ręku. Pokazałam je w filmie "Imiona miasta", który promował zamówioną przez prezydenta Bogdana Zdrojewskiego, a napisaną przez Normana Daviesa i Rogera Moorhouse'a, historyczną monografię Wrocławia: "Mikrokosmos. Portret miasta środkowoeuropejskiego". To zdjęcie zwróciło wtedy uwagę pracującego z nami młodego operatora. "Ale szkop!" wykrzyknął. "To mój dziadek" odparłam.

Po wojnie nie wyjechał do Niemiec...

- Choć w maju i czerwcu 1945 do miasta z przymusowej ewakuacji cywilnych mieszkańców Festung Breslau wróciła znaczna część naszej rodziny, jednak już w 1946 roku większość z nich została wysiedlona do Niemiec. Ostatecznie pozostali tu tylko moi dziadkowie z dziećmi, no i jakaś kuzynka babci Meluni.

Opowiadali o samej ewakuacji?

- Ciocia Inga opowiadała o dniu samej ewakuacji. Musiało to być jakieś święto (najprawdopodobniej prawosławne Boże Narodzenie), kiedy niemiecki urzędnik przyszedł z nakazem. Dziadek stał akurat z kieliszkiem w ręku, by wznieść toast. Więc jak usłyszał, że mają się w ciągu godziny spakować, wypił szampana i odrzucając kieliszek za siebie, powiedział: "Żeby dom ocalał i żebyśmy do niego wrócili". Ciocia miała wtedy dziewięć lat i kwadrans na decyzję, którą z ulubionych lalek ze sobą zabrać. Ale oczywiście nie była to najbardziej dramatyczna z decyzji, jakie trzeba było w tamtych czasach podejmować. Mój tato nie chciał nigdy o tym rozmawiać.

Kiedy wrócili?

- W czerwcu 1945 roku. Pół drogi z Drezna szli na piechotę. Bo zostali rozdzieleni. Babcia w wysokiej ciąży, dziadek, pradziadek oraz mój tato pojechali do Drezna. I to w bombardowanym Dreźnie urodził się Nusiek, najmłodszy z trójki rodzeństwa. Z kolei prababcia Melida z małą Ingą dotarły w okolice dzisiejszych czeskich Sudetów.

Wróciło wtedy wielu niemieckich mieszkańców Wrocławia. Z bardzo różnych powodów, ale najczęściej dlatego, że tu był ich dom. A dla moich dziadków, którzy stracili podczas bombardowania w Dreźnie zasoby finansowe, dom był wszystkim, co im pozostało.

Babcia miała dokument, jeszcze z Łodzi, poświadczający przyjęcie obywatelstwa polskiego przez swojego ojca, no i mówiła biegle nie tylko po niemiecku, ale także po polsku i rosyjsku, znała trochę francuski. Chyba właśnie dlatego pozwolono im zostać. Rodzinna legenda głosi, że pracowała u prezydenta Bolesława Drobnera jako tłumaczka. Ale nie udało mi się sprawdzić, czy to prawda. Natomiast mój dziadek zajmował się naprawą i konserwacją urządzeń medycznych, niezbędnych dla funkcjonowania przychodni i szpitali. Współtworzył Zakłady Naprawy Sprzętu Medycznego we Wrocławiu, w których później, do końca swojej kariery zawodowej, pracował mój tato.

Spełnił się toast wzniesiony przez pani dziadka?

- Wrocław był w ruinie, ale nasz dom na Muchoborze nadawał się do zamieszkania. Jednak to nie było wtedy bezpieczne miejsce. Z daleka od centrum miasta, które koncentrowało się wówczas wokół ul. Jedności Narodowej. A na peryferiach takich jak Muchobór kręcili się szabrownicy, maruderzy. Wtedy dziadkowie zamieszkali w kamienicy przy ulicy Krupniczej.

Chcieli wejść w polskie środowisko na trwałe?

- Nie, na początku pozostanie we Wrocławiu nie wydaje się wiązać z tego rodzaju decyzją. To w ogóle nie była kwestia jakiejś decyzji. Po prostu mieli tu dom i pracę. Ich dzieci, mój tato i ciocia Inga, które we wrześniu 1945 roku poszły do polskiej szkoły, musiały w ciągu dwóch miesięcy nauczyć się obcego dla nich języka. Dziadek także znał tylko niemiecki, a musiał szybko zacząć mówić po polsku. Nie chciał się jednak uczyć od własnej żony. Poszedł więc do sąsiadki - Polki - i poprosił ją, by pożyczyła mu najgrubszą ze swoich książek. Pani Nina wręczyła mu "Trylogię". Dziadek kupił słownik i mozolnie przekładał słowo po słowie. Oczywiście ma kłopot ze staropolszczyzną Sienkiewicza - no bo jak przetłumaczyć na dwudziestowieczny niemiecki piękne, archaiczne słówko "rozkulbaczyć"? Ma wtedy 33 lata.

Byli przekonani, że tu będzie Polska?

- Raczej chcieli się jak najlepiej odnaleźć w tym niepewnym czasie, wśród zgliszcz i powojennego chaosu. Przystosowywali się do warunków, które wyznaczała nowa, polska władza. Nie było im łatwo, bo byli "elementem niepewnym". Gdy w jednej z obsługiwanych przez dziadka przychodni wybuchło urządzenie do sterylizacji, natychmiast padło oskarżenie o niemiecki sabotaż. Aresztowany dziadek w więzieniu na Kleczkowskiej lepił dla dzieci krzyżyki z chleba na pożegnanie. Dlaczego go w końcu wypuścili - chyba nikt nie wie. Dziadkowie mieli jednak we Wrocławiu swój dom, troje dzieci, psa, a z korespondencji babci z braćmi wynika, że w Niemczech też nie było łatwo. Mimo to przypuszczam, że gdybym się nie urodziła, gdyby mój Tato nie ożenił się z Polką, to najpewniej ostatecznie wyjechaliby do Niemiec w latach sześćdziesiątych z ostatnią falą migrantów.

Przypadek pani rodziny nie jest typowy, prawie wszyscy Niemcy musieli wcześniej lub później opuścić Wrocław. Wam Polacy pozwolili zostać.

- Z pewnością to wyjątkowa sytuacja. Proszę pamiętać, że pochodzę z jednej z naprawdę nielicznych rodzin, które zostały. To jest ułamek procentu. Większość niemieckich mieszkańców Wrocławia i Dolnego Śląska podlegała przecież przymusowemu przesiedleniu. Przy czym często w Niemczech także nie było dla nich miejsca. Byli dokwaterowani do przeludnionych już mieszkań, traktowani jako gorsi, ci "ze Wschodu". Zdarzało się, że na wieść o kolejnym pociągu Niemców wysiedlanych z Dolnego Śląska mówiono: "Polacy przyjechali". To niechciani przybysze, z którymi trzeba się było dzielić skromnymi racjami żywności. Mało kto w Polsce ma świadomość, że oni byli wtedy obcy we własnym kraju. Współczesnemu pokoleniu nomadów, przyzwyczajonych do wędrówek w poszukiwaniu pracy i turystycznych atrakcji chyba nie jest łatwo zrozumieć przywiązania do "małej ojczyzny".

Ale przymusowo wysiedlani Niemcy musieli opuścić miejsca, z którymi ich rodziny często związane były nie od lat, ale od wieków. To było oderwanie od korzeni. Boleśnie przeżywali je Polacy z Kresów, którzy też utracili swoje ziemie i domy na Wschodzie, i których Dolny Śląsk chyba nie był w stanie im zastąpić. Z moją rodziną było inaczej, oni przecież dopiero w latach trzydziestych do Wrocławia przyjechali, byli mobilni, nastawieni na zmianę. I, paradoksalnie, to właśnie im dane było tu zostać.

Mieli wtedy kontakt z innymi Niemcami we Wrocławiu?

- Oczywiście. Sama pamiętam jeszcze spacery i zakupy z babcią, kiedy spotykała swoje niemieckie koleżanki. Między sobą mówiły po niemiecku, podobnie jak dziadkowie w domu. Ich sąsiadami na Krupniczej byli starsi państwo Andersz. Wydaje mi się, że pochodzili z Poznania. Pani Andersz opowiadała mi później, jak podczas styczniowej ewakuacji z Festung Breslau szła w pochodzie przeganianych z miejsca na miejsce ludzi w stronę Pragi, jak w drodze z głodu zmarli jej rodzice, jak szukała czegoś, co mogłoby posłużyć za trumnę, i jak wreszcie udało jej się zdobyć jakąś szafę, by ich pochować. I jak trudno było kopać grób w zmarzniętej ziemi. Po śmierci męża pani Andersz wyjechała z Wrocławia do Niemiec. To tam usłyszałam tę opowieść w jej maleńkim mieszkanku, gdzie honorowe miejsce na ścianie zajmowała grafika przedstawiająca wrocławski Ratusz.

Czuła się pani inna przez to, że pochodzi z niemieckiej rodziny?

- Można tak powiedzieć, choć nie wiązało się to ani z językiem, ani z niemiecką kulturą, bo tych naszemu pokoleniu nie przekazano. Ale dzieci w przedszkolu wołały czasem za mną "hitlerówka", a jak bawiliśmy się w wojnę, to musiałam być Niemcem i skazana byłam na klęskę. Nazwisko i rzadko spotykane imię robiły swoje. Więc jeśli mnie zdarzały się takie sytuacje, to co musiał przeżywać mój tato zaraz po wojnie? Mogę się tylko domyślać, bo nie chciał o tym mówić.

A czy z pani badań, prowadzonych na Dolnym Śląsku, wynika, że istnieje tu jakaś ciągłość tradycji, związek pomiędzy dawnymi i nowymi mieszkańcami?

- Naprawdę trudno go odnaleźć. Mieliśmy do czynienia z niemal całkowitą wymianą ludności w stosunkowo krótkim czasie. Polacy, którzy przybyli tu po wojnie, zamieszkali w obcej sobie przestrzeni, której nie rozumieli i którą bardzo trudno było im oswoić. Mimo że zdarzało się, iż na wsiach mieszkali jakiś czas razem z Niemcami, dzielili z nimi domy, chodzili do tego samego kościoła, a w miastach razem pracowali, to z pewnością nie czuli się ich spadkobiercami.

Szaber i zniszczenia wynikające z zaniedbania, z braku troski o to, co nie było traktowane jako własne, to są fakty. W ruinę popadały budynki, znikały całe wsie, niszczały ewangelickie kościoły, pałacyki zamieniane na komunalne mieszkania lub pegeerowskie biura przedstawiały po kilku latach obraz nędzy i rozpaczy. Ślady tej dewastacji łatwo odnaleźć w dolnośląskim krajobrazie, choć ostatnie dziesięciolecia to czas dowartościowania i rewitalizacji niemieckiej przeszłości regionu. Było to więc kulturowe zderzenie, a nie ciągłość.

Przykładem może być dom w Kotlinie Kłodzkiej, przed wojną mały hotelik. Jeszcze w latach osiemdziesiątych widoczny był na jego ścianie napis "Gasthaus", mimo wielokrotnych prób jego zamalowywania na polecenie władz. Nowi mieszkańcy podzielili w nim pomieszczenia tak, jak od lat budowano domy na ich kresowej wsi: na część dla ludzi i część dla zwierząt. Świniom przypadła łazienka.

Nie ma żadnych kulturowych zapożyczeń?

- Nie, choć zdarzały się kulturowe podobieństwa, które mogły ułatwiać oswojenie dolnośląskiego krajobrazu. Kotlina Kłodzka jako obszar, na którym - inaczej niż na Dolnym Śląsku, w większości przecież protestanckim - także przed wojną dominował katolicyzm i kult maryjny, mogła wydawać się bliższa przybywającym po wojnie osadnikom. Spotykali tu znane sobie wizerunki religijne, wśród nich obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej.

Ten kult był obecny tam przed wojną?

- Cześć oddawana Matce Boskiej Częstochowskiej to od XIX wieku ważny kult lokalny na ziemi kłodzkiej. Stąd wyruszały liczne piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Drukarnia w Nowej Rudzie produkowała litografie z przedstawieniem Czarnej Madonny. Wiele z nich odnajdujemy do dziś w przydrożnych kapliczkach, choć opinia, że był to kult silniejszy od tych, których ośrodkami były Wambierzyce, Bardo i Góra Igliczna k. Międzygórza, wydaje się przesadzona. Bez wątpienia jednak Polacy, którzy przybyli na ziemię kłodzką po wojnie, zastali tu ślady bardzo im bliskiej pobożności. Jednak czy to pomogło poczuć się tu jak u siebie? Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie.

Czy na Dolnym Śląsku pojawiła się nowa regionalna tożsamość?

- Po wojnie zetknęły się tu ze sobą lokalne tradycje, przywiezione z całego niemal obszaru Polski w jej przedwojennych granicach. Ta wieloetniczność była wtedy częściej przyczyną konfliktów, a nie powodem do dumy. Niechciane sąsiedztwo rodziło sytuacje dramatyczne, z podpaleniami domów włącznie. Zwłaszcza po przesiedleniach w ramach akcji "Wisła", gdy sąsiadami Kresowiaków w granicach tej samej wsi nagle stawali się Ukraińcy lub Łemkowie, siłą rzeczy kojarzeni z UPA i mordowaniem Polaków.

Poza tym władze w PRL nie promowały kulturowej różnorodności, lecz model robotniczo-chłopskiej, a zarazem narodowej jedności. Lokalność oznaczała wówczas szkodliwy separatyzm, ludzie zaczęli się wstydzić swojej odrębności. Zanikały przywiezione z Kresów czy Małopolski obyczaje i sposoby świętowania, gwary zastąpiła literacka polszczyzna, a stroje na występy na festiwalach kultury ludowej kupowano w Cepelii. Nie bardzo było wiadomo, na czym miałaby się wtedy opierać identyfikacja z regionem. Bo nie mogła sięgać do niemieckiej przeszłości, nie mogła też korzystać z przywiezionych tradycji, pozostawały więc puste ideologiczne slogany powrotu do macierzy, ale kogo były one w stanie przekonać?

Kiedy przestaliśmy udawać, że są to "odwiecznie piastowskie ziemie"?

- Przełom w naszym stosunku do Dolnego Śląska to lata osiemdziesiąte. Rodzi się trzecie powojenne pokolenie, które już jest "stąd". Niemiecka przeszłość przestaje być obca, a zarazem na swój sposób przestaje być niemiecka. To przeszłość miejsca, w którym mieszkamy. Szukamy starych pocztówek, fotografii, jesteśmy ciekawi, jak wyglądał kiedyś Wrocław, czujemy się jak odkrywcy, znajdując nieznane zdjęcia naszej ulicy. Przeszłość nas fascynuje, wybieramy sobie z niej to, co się nam podoba i tak "robimy sobie" nasz Dolny Śląsk.

Dlatego Dolny Śląsk i jego tożsamość przypominają park rozrywki. Nie wiążą się z zakorzenieniem i kultywowaniem tradycji. Tu przeszłość staje się mniej lub bardziej fantastycznym wyobrażeniem, wystawionym na scenie widowiskiem, które trwa, dopóki chcemy wierzyć, że to rzeczywistość.


Przemysław Witkowski,

Przejdz do góry stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

  << Pierwsza      < Poprzednia      Następna >     Ostatnia >>  

HOME » POGADUCHY KRÓTKOFALOWCÓW » O NIEMCACH, KTÓRZY PO UPADKU FESTUNG BRESLAU POSTANOWILI TU ZOSTAĆ.

Aby pisac na forum musisz sie zalogować !!!


TestHub.pl - opinie, testy, oceny